Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiego obywatela dostać! Aj — tak się samochcąc zmarnować!
Pokiwała głową staruszka, a Magda pomilczała chwilę i rzekła:
— Nie będzie mnie nikt brać, ani ojciec mnie zbywać. Ni ja po spadki tu przyszłam, ni po Hipka, Przebaczy ojciec — łaska jego — wygoni — wola jego. Jakem przyszłą, tak pójdę. Nie będę ślubować nikomu — nie będę żoną nikomu.
— Co? Może ten cię weźmie! No, pewnie — daj to Boże. Ale to rzadko się zdarza i taki mąż to ci oczy wypiecze sto razy — że cię przez litość brał! Zatraciłaś dolę — na zawsze.
Magda nic nie odpowiedziała. Niewiele co zjadła, nakarmiła psa i poczęła swe łachmany suszyć.
— Zmęczonaś niebogo. Trzeba ci się położyć i zasnąć, to jutro i dumka będzie lżejsza. Gryzie cię troska — no, może da Bóg, serce ojcowskie odtaje. Nie desperuj — ja się z nim zaraz rano rozmówię i wyrozumiem: onby może przebaczył, ale przed ludźmi jak oczy pokazać! Żebyż nie dziecko!
Magda się wstrząsnęła. Oczy jej zapałały.
I nagle rzuciły jej się łzy żalu i tęsknoty za chatą w Wieszańcu, przypomniała sobie ów ranek, gdy się zwlekła z posłania i bardzo słaba, tę drobinę dwudniową wyniosła na Boży świat. A świat był w całej letniej krasie — i wszystko, zda się, dziecko pieściło i witało.
Upieścił je ciepły powiew wonny, i powitał promień słoneczny i polizał Łyska, i zaskrzeczały wesoło sroki, i życzliwie osłoniły jego gniazdko — wysłane szuwarem — stare wierzby nad wodą. Nikt