Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziły, że obcowanie z ludźmi, ich pojęcia i sądy, stały się jej zupełnie niezrozumiałemi — wstrętnemi prawie. Wróciła tu nie po przebaczenie, nie czuła na sobie hańby, nie chciała pozostać, żyć na łasce ojca — w gromadzie.
Chciała dla dziecka legitymacyi — nic więcej — dla siebie samotności i ciszy pustkowia.
Nie rozumiała, dlaczego ten skarb jej i szczęście — dziecko — ciotka nazywała biedą — dlaczego ma przeklinać Szczepańskiego, czemu się wstydzić i sromać. Stała się wśród zwierząt — zwierzęciem — nie chciała, nie czuła potrzeby ludzkich obyczajów i praw. Chciała swe dziecko do puszczy odnieść — i tam je chować — sama — i dla siebie.
Za nic by nie wyjawiła przed ciotką swego życia więc pochylona nad robotą, odparła:
— Sługiwałam po ludziach. Bywało źle — bywało dobrze. — Moc do pracy mam i ochotę, biedę mogę przetrzymać.
Podała panna Teofila na stół bielony barszcz i tłusto kraszone kartofle, a gdy Magda jeść zaczęła, rzekła z nienacka:
— A wiesz — Hipek się dotąd nie ożenił.
Kobieta podniosła oczy.
— Co za Hipek! — Aa — ten! — dodała, przypomniawszy.
— Już się ustatkował. We dworze ekonomem.
— Ot — może jeszcze co z tego będzie. Byle ojciec przebaczył. Cóż — teraz — to cię odda za niego.
— A mogłaś, głupia, przebierać, i nie byle ja-