Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odwróciła się — otworzyła drzwi od swego pokoiku obok kuchni.
— Tu go połóż — na łóżku! — rzekła. — Co dziecko winne.
Zakrzątała się — dobyła z kuferka pachnącą lawendę, białą koszulę, wełniak i kaftan odświętny, potem po chwili wahania, tkackie dwa cienkie ręczniki.
— Pieluszki będą — weź — a ot, przebierz się, ogarnij.
— Co tam! — wyrwała rękę, którą kobieta całowała.
— Do chrztu cię nosiłam — i taki mi cię żal! Biednaś ty. Żeby już ojciec przebaczył. Ale na to nadziei niema! Jeszcze — by nie dziecko!
Spojrzała nań.
— Do nieboszczki twej matki podobne. Jak to śpi spokojnie! Ile mu?
— Czwarty miesiąc.
W domu ruch się zrobił i głos Kałaura się rozległ.
Podreptała panna Teofila, zamknęła drzwi od bokówki. Magda zrzuciła swe przemokłe szmaty — umyła się, uczesała, z uczuciem rozkoszy włożyła czystą bieliznę i odzież. Od roku nie znała tego zbytku. Zastała ją ciotka krającą kapustę.
— Pojechał. Spytałam go, czy można podróżną na noc zatrzymać — pozwolił. Dajże pokój — spocznij — zaraz ci jedzenie przygrzeję. Powiadaj o sobie. Dalekoś była? Jakże cię ta bieda spotkała? W służbie pewnie.
Magda milczała. W długiej samotności odwykła od mówienia i myśli jej tak innemi drogami cho-