Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leciało jej wszystko z rąk i bezładnie tłoczyły się słowa. Pokotynka śmiertelnie znużona, usiadła pod ścianą u progu i milczała.
Panna Teofila zaryglowała drzwi od sieni przed najściem jakiej sąsiadki, powoli zbierała myśli.
Przeraziło ją milczenie kobiety, jej bladość i nieruchomość.
— Co tobie? Możeś chora! Mówże co!
— Nic mi, ciociu, tylko nadmiar zmęczona. Dziesięć dni idę — i tak mi do serca doszło — tutaj! Chciałabym spocząć! Co mam rzec! Widzicie i wiecie!
— Rozbierz się, zjedz — potem cię położę u siebie w bokówce! Zaśniesz! Żebyś, uchowaj Boże — nie zachorowała!
Kobieta wstała — spojrzała wokoło.
— Czego ty szukasz?
— Małego gdzieby położyć. Żeby trochę siana i koszyk, byle mu sucho i ciepło. Zziębło — teraz śpi.
Odkryła chustę i panna Teofila z niechęcią, ale z ciekawością zarazem spojrzała raz pierwszy na dziecko.
— I takeś go niosła — dziesięć dni — piechotą — w tę słotę?
— Albo człowiek czuje własną duszę — że ją nosi! Tyle on mi ciężył! — rzekła kobieta, ogarniając ręką tę czarną, maluchną głowinę.
— Chłopak? — spytała staruszka.
— Jasiek mój serdeczny! — skinęła głową Magda.
W starych oczach panny Teofili zakręciły się łzy.