Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obejrzeli się. Troje ludzi przyglądało się z drogi popisowi. Na czele młoda panienka, świeża i różowa, zasłaniająca się od słońca pękiem leśnych kwiatów i gałęzi; obok niej Feliks Rahoza, rozpromieniony i swawolny; za nimi młody człowiek, wątły i małego wzrostu, z dużą teką w ręku. On to właśnie wołał brawo, podczas gdy Feliks coś szeptał w ucho panienki, zanosząc się od śmiechu.
Rafał grono to całe objął jednem spojrzeniem, wyprostował się i, oparty na strzelbie, czekał, jakby się spodziewał zaczepki.
— Lachnicki, mam ci coś powiedzieć! — ozwał się miody Rahoza, odchodząc na stronę i skinieniem wzywając leśniczego.
Panienka i obcy młodzieniec zbliżyli się do Rafała.
— Celnie strzelasz, mój przyjacielu! — rzekł młody człowiek, klepiąc go poufale po ramieniu. — Proszę, zwróć się profilem i podnieś nieco głowę.
Na czoło Rafała wybiegła krew, oczy poczynały złowieszczo błyszczeć, a nozdrza rozdymały się dziko. Usunął się o krok, ale nie ustępował z placu.
— Kształty greckiego efeba, a rysy z kamei! — prawił niezrażony gość, oglądając go, jak towar. — Karnację dziewczyny ma ten potępieniec! Co za czoło! Jaka gęstwina naturalnych loków! Per Bacco! Feliksie, daj buzi, za taką rekomendację. Słuchajno, przyjacielu, potrzebuję modelu. Dogadzasz mi najzupełniej. Pofatyguj się od jutra codzień na godzin parę do mnie, do Sarnowa. Dam ci za każdy raz po trzy ruble! Co, zgoda? Pokażno swoje ręce. Będą pewnie za grube, ale o to mniejsza. Członków mi twoich trzeba i głowy. A muskulatura?