Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tych oczu znał, odkąd czuć zaczął; więc zawstydzony swą słabością, owładnięty i pobity siłą uczucia i młodzieńczego zapału, zapomniał o wszystkiem.
— Proszę mi darować — szepnął. — Rok cały marzyłem o Rahoźnej, zapomniałem o trudach i walkach, widziałem tylko swe uczucie. Rzeczywistość zmroziła mię. Zabolało okropnie.
— I ja inaczej wyobrażałam sobie nasze spotkanie — odparła smętnie. — Zanadto marzymy oboje. Myślałam, że, jak zeszłego roku, od ciemnego boru pozdrowi mnie znajomy głos znajomą piosenką. Pamięta pan? I wczoraj wieczorem długo nasłuchiwałam napróżno. Trzeba było wywalczyć spotkanie, cierpieć, żeby się odnaleźć znowu takimi, jakimiśmy się żegnali przeszłej jesieni.
Wyciągnęła do niego rękę, na której błyszczał wąski pierścionek z opalem, a on ją wziął i w milczeniu ucałował. Potem ruszyli dalej. Oddalili się już o sto kroków, gdy nieopodal miejsca, gdzie stali, zaruszały się płowe kłosy żyta i wynurzyła się głowa Rafała. Leżał tam zapatrzony w niebo i rozmyślał; teraz się podniósł, przeciągnął leniwie i ziewnął.
Potem ręce włożył w kieszenie i, z właściwą sobie lekceważącą dezinwolturą, ruszył w tym samym, co oni kierunku. Na ustach błądził mu pogardliwy uśmiech. Dopędził młodą parę na kładce, rzuconej nad rzeczką.
Adam spostrzegł go pierwszy.
— Skąd się tu wziąłeś, Rafale? — zagadnął mimowoli zaniepokojony.
— W zbożu leżałem, tam — odparł spokojnie.
Młodzi zamienili z sobą spojrzenie i rumieniec. Trwoga ich ogarnęła na myśl, że nie byli sami w posiadaniu swej tajemnicy.