Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i nie złoty ptaszek na ręku spoczął, ale kilka wielkich tarakanów, uzuchwalonych nocą i ciszą, wypełzło ze szczelin i pełzało po niej.
Wreszcie i to ostatnie znikło jej z przed myśli. Szara mgła zasnuła obraz gorączkowy i już nic nie czuła, nie pojmowała...
Nazajutrz kucharka znalazła ją bezprzytomną, jak żar czerwoną i nieczułą na wołanie.
Zbudziła matkę. Powstał zgiełk i lament. We dwie podniosły dziewczynkę i złożyły na łóżku, na tem posłaniu, na którem biedna marzyła zawsze, by się wyleżeć, wyspać i wypocząć.
Pani Brzezowa, oszołomiona niespodziewanem nieszczęściem, stała jak słup i oniemiała. Kucharka zapukała do drzwi Rafała i opowiedziała mu zdarzenie.
Wstał natychmiast i po kilku minutach przyszedł do chorej.
Obejrzał ją, dotknął głowy, posłuchał oddechu, policzył puls i ruszył ramionami.
— Będzie zapalenie mózgu! — mruknął. — Mogę się pochwalić darem spostrzegawczym; prorokowałem to wczoraj! Ruszaj po lód i okładaj nim głowę! — zakomenderował służącej.
— Ach, Boże, ach, Boże miłosierny! — zaczęła jęczeć pani Brzezowa. — Mój dobrodzieju, co to takiego jej się stało? Nigdy się nie skarżyła, nic ją nie bolało, wczoraj apetyt miała taki dobry. Ach, Boże! A prędkoż to przejdzie?
— Bardzo prędko! — odparł z drwiącym uśmiechem. — Do trzech dni będzie koniec.
— Może to szkarlatyna, mój złoty panie Rafale.
— Mówię pani, zapalenie mózgu, przecie.
— Ale przejdzie do trzech dni.