Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Otworzył okienko i wyśliznął się na pusty dziedziniec.
Noc ciepła i wonna rozmarzyła go do reszty. Dysząc, poszedł na to samotne światło, bez wahania chwili.
Zastukał do drzwi. Tak zawsze czynili ci, co przychodzili w nagłych razach po pomoc lekarską.
Słychać było, że z zewnątrz ktoś drzwi otworzył, potem rozległ się stuk jakiś, hałas padającego sprzętu, — potem światło zgasło i wszystko ucichło.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Noc minęła i ranek promienny, cichy, jak szczęście pogodny, wstał na Rahoźną.
Rafał na zwykłem miejscu w oberży siedział u okna, blady, apatyczny, z brodą pięściami podpartą, patrząc bez myśli przed siebie szklistemi źrenicami pijaka. W zębach gryzł cygaro i nie odpowiadał ani słowa gadatliwej gospodyni, od czasu tylko do czasu spluwając przez zęby.
Wtem, bez żadnego wstępu i widocznego powodu, krzyk się podniósł za domem, potem tupotanie nóg biegnących, potem jakaś kobieta wypadła na rynek, głośno wołając i machając rękoma.
Wokoło niej zebrała się migiem gromadka ciekawych i gwar się zrobił; zewsząd zbiegli się ludzie.
— A tam co się dzieje? — zawołała Schowankowa, wybiegając na rynek.
Za domem raz, drugi i trzeci krzyk ten sam co pierwej się rozległ. Podobny był do żałosnego wycia.
Rafał głowę podniósł. Coś go tknęło w tym dźwięku. Nie poruszył się jednak, gdy w tem Schowankowa wpadła zdyszana, łamiąc ręce, i wrzasnęła nieludzkim głosem: