Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z drogi i, zapadając po kolana w rozgrzęzłej roli, poszedł naoślep przed siebie w puste pola i bory.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Minął tydzień, nie wracał; upłynął drugi, nikt go nie spotkał. Nagrobek, już gotowy, pobłogosławił ksiądz, przestano wspominać Rafała, wierzyli wszyscy, że, jak zwykle odszedł już w świat, nikomu nie rzuciwszy słowa pożegnania.
Leonka, zrazu spędzająca bezsenne noce, przestała drżeć i zrywać się na każdy krok i szelest; sądziła, że się opamiętał i zapomniał; Kazia myślała o nim, jak o zmarłym; ksiądz modlił się niekiedy, ale nie pytał o niego.
Życie szło dalej dawnym trybem dla trojga tych istot, wśród których on się jak meteor i zmora prześliznął; zapełniały to życie obowiązki ciężkie i praca ciągła; obraz demona bladł.
Tylko Schowankowa, snadź opłacona po królewsku, strzegła klucz od alkierza, gdzie walała się odzieży garść, i czekała go co wieczór, odgrzewając wieczerzę i chłodząc piwo.
Wiosna postąpiła naprzód, zazieleniła smugami łąki, zasnuła sztywne gałęzie zieloną siatką drobnych listków, rozjaśniła swe niebo. Wieczory bywały ciche i ciepłe, przejęte orzeźwiającem tchnieniem, pełne śpiewu i radosnych odgłosów.
Pewnego takiego wieczora, drzwi oberży rozwarły się z łoskotem i Rafał wszedł, obdarty i dziki, jak opryszek.
— Pić! — krzyknął do gospodyni, kierując się wprost do alkierza.
Wystraszona i zelektryzowana tonem rozkazu, otworzyła mu drzwi, chciała zapalić światło.