Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nikogo. Po śmierci ojca zabrał mię przyjaciel jego z Monachjum do Rygi — doktorem był. Gdy umarł, tu się przeniosłem.
— Więc pan nikogo swego nie ma?
— Mam samego siebie, to mi wystarcza.
— Niechże mię pan uważa za swego, panie Rafale. Bo mi pan jak dziecko rodzone będzie drogi!
Stary wyciągnął dłoń szeroko rozwartą ku niemu, ale źle trafił ze swą serdeczną ofiarą. Piękna twarz młodzieńca pozostała nieporuszoną; skłonił się w milczeniu i końce palców podał do uścisku.
— Obiadek czeka na moich panów! — zapiszczała pani Brzezowa, ukazując się na progu. — Proszę, proszę bardzo i naprzód przepraszam za różne kuchenne niedostatki, ale te kucharki tutejsze, to szczególny naród! Ani huzarskiej pieczeni, ani flaków, ani ludzkiej leguminy nie potrafią. Ot, sama latam, ale czasu skąpo, bo tej pisaniny a bieganiny to huk, a tymczasem w tym domu to z niczem się połapać nie można! Proszę, proszę!
— Dziękuję, dziękuję! — bronił się Rahoza. — Ja mojej dobrodziki dłużej inkomodować nie będę! — Feliś, myślę, gdzieś się zabałamucił, więc tylko o adresik owych Satinów poproszę i błazna wykurzę rychło.
— A któż to są owi państwo? — spytał Rafała.
— Urzędnicy z trzema córkami. Z najmłodszą pan Feliks żenić się zamyśla — odparł student z drwiącym półuśmiechem. — Nadzieja się zowie — dodał.
— To, to to! Ładna, panie, nadzieja! No, ale i mnie może pozwolą słówko w tej materji rzec! Płonna to nadzieja, panie, płonna! Okaże się!
— Ej, bo i pewnie! — potakiwała pani Brzezowa. — Ma pan mój całkowitą rację. Coś mi ktoś tych Satinów ze złej strony przedstawiał. Popleczniki Zu-