Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zazdroszczę ci tej siły i odwagi. Żebym podobną tobie była, stokroć więcej mogłabym innym dopomóc.
— Ejże, nie wywołuj komplementów, bo jak zacznę wyliczać twoje ofiary i moje, będę się musiała wstydzić, a ty żenować. Czytajmy lepiej; są gazety.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pod włoską topolą, w ulicy, wiodącej do miasteczka, Rafał się zatrzymał, o pień stary oparł i szarą płachtą nocy zakryty — czekał.
Wilgotne powietrze miało już w sobie balsamiczną woń pączków, wiatr łagodność pieszczoty, śnieg ginął, czarna ziemia wyzierała zewsząd, a rzeczka, latem tak mała i licha, huczała i pieniła się, jak potok górski. Z miasteczka rozlegały się śpiewki i muzyka, wszystko wkoło radowało się nadchodzącą wiosną, orzeźwiało i weseliło po długiej niewoli zimowej.
Człowiek u topoli nieruchomy czekał.
Tak tygrys, zaczajony nad potokiem w puszczy, czatuje na sarnę, spragnioną, a nieoględną!...
Nareszcie wyszła Leonka. Lekki, elastyczny jej krok coraz był wyraźniejszym. Zapatrzona w ziemię, wbrew poprzedniej swobodzie i wesołości, była zamyślona i poważna. Gdy minęła Rafała, nie dojrzawszy go w ciemności, on się oderwał od topoli, ruchem kocim przesadził rów i szedł za nią.
Drgnęła, wyrwana z zadumy szelestem kroków, i obejrzała się. Poznała go, ale w oczach nie strach mignął, tylko surowy chłód, gniew i obraza.
Nie rzekli do siebie słowa; ruszyła dalej, nie zwalniając i nie przyśpieszając kroku.
Po chwili, jakby rozdrażniona, zwróciła się znowu i spytała spokojnie jeszcze, ale już z błyskiem w oczach: