Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Są ludzie, którym trzeba gromu i ognia, tak jak są metale, które tylko ciśnienie tysięcy atmosfer topi lub krystalizuje! — rzekła po chwili.
Patrzyli wciąż na siebie. Jego oczy nabierały w tem długiem natężeniu czerwonych błysków, jej nabiegały iskrami zapału i podniecenia.
— Są też tacy, co wolą śmierć, niż zmianę lub upokorzenie. Takich i grom nie nawróci.
— Zapewne, bo i w cóż ten grom bić ma, gdy serca nie mają? — odrzekła żywo.
Umilkł i dziwnie się zaśmiał.
— Może w tem cała ich siła! — zamruczał.
Lokaj drzwi otworzył.
— Od chorej organiściny przybiegł chłopak.
— To po mnie — rzekła Leonka. — Do zobaczenia jutro, Kaziu.
Rafał skłonił się także gospodyni i wyszedł.
Za nim ruszyła Leonka.
Zadymka wzmogła się jeszcze i zaraz na progu cisnęła na nich tuman mokrego śniegu, wraz z przeciągłym gwizdem wichru.
Panna Brzezówna otuliła się szczelniej płaszczem, Rafał szedł obok niej obojętny.
— Zły czas dla pani — ozwał się.
— Przywykłam przez długie lata mieć zawsze wiatr w oczy — odparła z uśmiechem. — Pan zresztą lżej ubrany na tę zawieruchę i zdrożony zapewne.
— Ja nie cierpię ciszy i pogody. Gdy się żywioły rozpanoszą wściekle, we mnie się robi ciszej i lżej. Czy pani tu z matką zamieszkała?
— Panna Kazimiera sprowadziła mię tutaj zaraz po skończeniu medycyny. Jestem doktorem.
— Tak? — wyrzekł bardzo zdziwiony.