Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ma pan dobrodziej moje okulary! — uradowała się pani Brzezowa. — To dobrze, to dobrze, bo ja noszę numer czwarty. Czy pasują? Ach, panie, to te papiery tak mi popsuły oczy! Dawniej widziałam przez ścianę, a teraz literki jak maczek; a dopiero jak mi plenipotent co napisze, to ani w ząb. Ślepię, panie, mozolę się, ale to nic, bo wiem, że finalnie Zudrów pognębię; a uważam, że i oni coś zaczynają tracić nadzieję. Mówił mi to jeden sekretarz, co mi doradza i trudniejsze papiery pisze. Bo trzeba panu wiedzieć, że i prośby na cesarskie imię zanosiłam. Oho, poznają Zudrowie, co umiem! Oho! Ot i dzwonek. Pewnie pan Feliks.
Rzuciła się do sieni, nie przestając paplać; ruszył za nią stary, niecierpliwy widoku syna.
— Czy to panowie? — wołała gospodyni. — A dobrze, dobrze, tylko poco pan Rafał klucz zabrał? Czy to ładnie? A tyle razy prosiłam! A tu właśnie do pana gość przyszedł i tak go przyjęłam niepolitycznie, a żuczek szołtonosy zjadł! A gość rzadki; pan się takiej radości nie spodziewał! Ho, ho! Niech pan tatusia uściska i za klucz przeprosi!
Z temi słowy otworzyła szeroko drzwi. Wysoki, smukły młodzieniec przestąpił próg, ale zamiast wybuchu radości, rzekł spokojnie; — Ojciec mój od lat dziesięciu nie żyje, a klucza nie brałem. Gdym wychodził, wracała panna Leonja i zamknęła za mną drzwi.
— Ach, Boże, to prawda! Co ja gadam? O panu Feliksie myślę. To umarł ojciec pański — wieczny mu pokój! Przepraszam, przepraszam! ale pan wczas wrócił, obiad gotowy; będą pierożki, barszczyk i miały być szołtonosy, kiedy tymczasem...
Młody człowiek nie słuchał wyliczania. Skłonił się