Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wędrowiec minął główne wejście, otworzył cicho drzwi w skrzydle i stanął w pokoju dość dużym i mrocznym, oświetlonym jedną tylko lampą na stole, zarzuconym skrajaną bielizną i książkami.
Na skrzyp drzwi, w dalszych pokojach ktoś się poruszył i zbliżył.
— Kto tam? — rozległ się głos panny Kazimiery.
Stanęła w progu.
Mało się zmieniła przez te długie lata. Miała tę samą gęstwinę złotych włosów nad białem czołem, te same jasne, przejrzyste, jak woda, oczy, ten sam wyraz tęsknej zadumy i łagodnego spokoju w rysach. Tylko niegdyś żałoby nie nosiła i może właśnie od tych szat czarnych wydawała się jeszcze drobniejszą i bielszą, eteryczną prawie, jak widziadło nieziemskie, a złote jej włosy nad bladą twarzą wyglądały prawie jak obręcz, którą wyobraźnia chrześcijan kładzie nad głową wybranych.
Spojrzała na gościa i nie poznała go.
— Kto wy? — powtórzyła.
— To ja, Rafał Radwan! — odparł schrypniętym głosem.
Zachwiała się i zadrżała. Oczy jej zabłysły, poszukały za nim kogoś i zgasły nagle.
— Pan sam? — szepnęła bezdźwięcznie.
— Sam! — potwierdził ponuro i głucho.
Umilkli. On, zmęczony długą, zapewne pieszą wędrówką, o ścianę się oparł i posępnie patrzał w światło lampy; ona oparła się o stół i oburącz zakryła twarz kredowo-białą, zmienioną spazmem bólu.
— Dawno umarł? — spytała wreszcie.
— Przed pół rokiem. Żółta febra go zżarła i natura własna. Widocznie są ludzie, co jak rośliny, nie znoszą