Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem z wami! Gińcie, gińcie! Wracajcie w błoto, w rynsztok!
Miotał się, mruczał głucho i chrypliwie, i burząc swe stare bogi, plwał na nie i butami tratował, jakby całą książkową mądrość i naukę ludzi, co ją budowali, miał pod stopami i miażdżył wściekły, poniewierając i szydząc, aż mu sił nie stało, gorączkowy wybuch ustąpił i, słaniając się, na stos tych skarbów ojca swego upadł i stracił przytomność.
Gdy słońce drugiego dnia zajrzało przez dymne okna, półki były puste, jak szczęki bezzębne, bibljoteka, jak po trzęsieniu ziemi miasto, a wśród poniszczonych ksiąg i sprzętów zdeptana także biała czapka, przepaska honorowa i cały strój studencki.
I tę swą ukochaną skórę uniwersytecką zrzucił Rafał i przeobraził się w inną zupełnie formę.
Ostrzyżony i uczesany modnie, w śnieżnej bieliźnie i eleganckim letnim garniturze, zawiązywał krawat przed lustrem i przyglądał się sobie raz pierwszy uważnie.
Piękny był; cieszyło go to widocznie, bo się uśmiechał i, kończąc starannie resztki toalety, gwizdał aryjkę.
Zszedł wreszcie na ulicę, u kwieciarki na rogu kupił gardenję, rzucił jej monetę i żart dwuznaczny, i tak przeistoczony, niepodobny do wczorajszego Rafała, jak dzień do nocy, zadzwonił na jednej z bocznych ulic do mieszkania na piętrze, a otwierającą dziewczynę spytał o pana, podając zarazem swą kartę.
Niedługo czekał odpowiedzi. Z głębi mieszkania wypadł do sieni Kazimierz Sarnecki, jak stał, w bluzie i z paletą w garści.
— Żeby nieboszczyk Rafael we własnej osobie zstąpił do swego lichego naśladowcy, mniejby mnie