Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Faraonem“, i drogę za nim zamietli. Pokaż swoje kalectwo!
I Bert, bez długich ceremonij, ściągnął surdut z pleców, rozciął koszulę, obejrzał rękę.
— Fe, brzydko, już puchnie! Przemęczysz się parę tygodni. A teraz nie krzycz, bo ci ją naciągnę.
Rafał ani się odezwał, a Bert nie po raz pierwszy zapewne występował w roli chirurga i uwinął się prędko i wprawnie.
Fajki z ust nie wypuszczał i, bandażując ramię, gadał swobodnie:
— Teraz spocznij. No, zuch z ciebie. Nie gnić tobie tutaj, bratku, a iść ze mną. Nie z filistrami nam żyć i nie w skorupie, ale z wichrami i swobodą. Kpem cię nazwę i głupcem, jeśli nie pluniesz im w oczy i ze mną się nie zabierzesz! Hej, hej! a wiesz ty, do jakiej ja cię uczty wołam! A wiesz ty, do jakiego życia!
Dzikie oblicze awanturnika straciło zwykły cynizm, nozdrza rozdymały się jak u wpółdzikiego konia, gdy mu wiatr przyniesie gorące tchnienie pustyni.
Wyprostował się i, podniecając się wspomnieniem, jął malować jaskrawo, dosadnie, czasem ohydnie i nago, chwilami z odbłyskiem groźnej poezji, to życie bez wczoraj i jutra, bez terminu i celu, dowolne i nieokiełzane, w ciągłych walkach z przyrodą i ludźmi, z bestjami puszcz odwiecznych.
I przesuwały się przed myślą i oczyma słuchającego cyklony oceanów i trąby równików, pożary puszcz i wybuchy gazów, lodowce polarne, płowe lwy Afryki i amerykańskie grzechotniki. A wśród tego, barwną mozaiką almee arabskie, Japonki i kobiety z Tahiti, sceny z portowych szulerni, awantury z policją, krwawe zajścia po płóczkarniach złota, swawola wszystkich