Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Młodzieniec wyprostował się i odłożył manuskrypt. Dyszał ciężko, a oczy błyskające zielonawo, jak tygrysie, szukały czegoś po ścianach i sprzętach.
— Nie chcę być pod tobą, a zatem nie będę. Bodaj cię to tylko zbyt drogo nie kosztowało, ten honor i wyprawa.
Przystąpił do drzwi, rozwarł je trochę, lewą rękę po łokieć włożył w szczelinę, prawą drzwi przycisnął i nagłym, bardzo szybkim ruchem, skręcił uwięzione ramię tak gwałtownie, że aż jękły stawy. Było to dziełem sekundy.
— Ah! — wydarł się z gardła szaleńca okrzyk dojmującej boleści, a oblicze zbladło, jak kreda.
Chwiejnym krokiem doszedł do stołu i usiadł ciężko, gryząc z bólu wargi. Milczał już, ale mu pot okrywał skronie. Potem z wybuchem wściekłości targnął martwe ramię.
— Ból! ból! — zasyczał przez zęby. — Szarp, rozdzieraj! On mi za to zapłaci! Wezmę ja mu za to wszystkie jego bóle, połamią go ot tak! A potem?
Wzrok objął księgi, niestały, dziki od nieprzytomności.
I jakby w odpowiedzi na to ostatnie pytanie, drzwi się rozwarły, kopnięte nogą, i w progu stanął Bert Andenberg z fajką w zębach i z pijaństwem w zaognionych źrenicach.
Wszedł, na gospodarza spojrzał i zaklął.
— Do stu par rekinów! A tobie co?
— Głupstwo. Zwichnąłem rękę. Siadaj, Bert! Czekałem na ciebie. — odparł Rafał spokojnie już.
— Dobrze się stało. Nie będziesz kozłów wywracał w Düsseldorfie pod wodzą tej małpy. Tfu! cré nom! Za moich czasów taką lalę wyrzuciliby za drzwi „Pod