Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

woda zakotłowała do czarnego dna, zaszumiała, obryzgując brzegi brudną, mętną pianą. Pochłonął ten wir wszelkie zastanowienie i miarę, podruzgotał nawet pozory spokoju.
Obudził to drzemiące piekło szału Feliks swemi drwinami, dokonał dzieła zjazd turnerski, porażka i publiczne już upokorzenie.
Blady, ze ściągniętą brwią, stał tejże nocy Rafał pod światłem wiszącej lampy u stołu bibljoteki.
Oczy zmrużone i mgławe utkwił w stary, wytarty rękopis, ściął usta; jak migotliwa toń lub smugi ogniska mieniła się twarz cała.
Czytał spuściznę po ojcu, duchowy testament mędrca, co mu być miał wskazówką i przewodnikiem w pracy.
Nie odrywał oczu od stronicy; w piersi szalało, głowa gorzała, wulkan wył, a tam stała ostatnia przestroga dla młodzieńca, kreślona drżącą, może już tężejącą, ręką filozofa.
Rafał powtarzał ją półgłosem, machinalnie, blademi wargami:
— „We wnętrzu człowieka mieszka złodziej, zwany namiętnością. Strzeż się, by nie wykradł tego, co jest złotem w tobie.“
Wargi szeptały bez współudziału ducha. Rada już była spóźniona. Ze skarbów natury został kwarc, podłe metale, nikczemne krzemienie; złoto już zabrał złodziej i zbrudził lub zniszczył swem dotknięciem.
Rafał gorączkowo przerzucił kilka kartek. Wzrok i myśl z lubością spoczęły na innem, sprzecznem zdaniu:
— „Pokora i darowanie uraz, to cnoty słabych i niedołężnych. Duch wielki nie zapomina krzywd i obrazy, jak nie zapomina dobrodziejstwa.“