Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

też nie miałem. Rad umieram! Wczoraj był tu u mnie, umyślnie wysłany z Rzymu, Włoch, jezuita. Mówił o życiu przyszłem, o pokucie i karze. Brednie! Niebo, czyściec i piekło tu przechodzimy, na ziemi, i tu nasz kres ostatni w śnie dłuższym, niż zwykle!
Urwał nagle; zabrakło mu tchu i siły. Wyciągnął rękę i dotknął zlekka ciemnej głowy syna, co tu, u tego posłania, skulony, trwał dnie i noce bez snu, jadła i wytchnienia.
— Daj mi pić, Rafale! — rzekł.
— Komuż to dziecko zostawisz? — spytał profesor Jan.
Chory oddał szklankę i oczyma, co się ożywiły nagle, spoczął na twarzy chłopca.
— Materjalnie — tobie, kolego, i krewnemu w Rydze, do którego pisałem; moralnie — jemu samemu. Pamiętajcie nie tykać jego duchowej swobody i woli. Niech się sam kształci, sam uczy, sam wybiera, sam szuka prawdy. Dlatego nie dałem mu żadnej religji, bo wiara powinna być rzeczą wyrozumowaną, przekonaniem, a nie narzuconą niemowlęciu formułą. Niech samodzielnie roztrząsa i waży i boryka się z własnym umysłem. Ja go znam i ufam; to już prawie człowiek; nie nakładajcie mu pęt i kajdan, bo zmarnieje, jak ludzkość cała marnieje, skrępowana wiekowemi fałszami!
— Stanie się twa wola, kolego! — rzekł Andenberg, skłaniając głowę, choć w nim wielkie wątpliwości powstały na ten tak zuchwały program.
Potem odszedł, odwołany przez obowiązek, a ojciec i syn pozostali sami w mrocznej sypialni.
Rafał, skulony u łóżka, trząsł się, jak w febrze, i zapadał powoli w stan odrętwienia i przykrego półsnu.