Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rafał wsiadł w milczeniu. Rahoza z widocznem upodobaniem mu się przyglądał.
— To szczególne, jak mi pan swoją matkę przypomina! — powtarzał, głową trzęsąc.
— Dobrze ją pan zapamiętał! — zauważył Radwan sarkastycznie.
— Wrażenia młodości pozostają uparcie w duszy. Nic bo, oprócz lat młodych nie warte pamięci. Orle to czasy! A życie nas potem w woły zamienia...
Zamyślił się i nagle spytał:
— Pan daruje niedyskrecję: czy zostawił też ojciec pański jaki fundusz?
— Aż nadto dla mnie. Potrzebuję bardzo mało.
— Czemu pan nie mój syn! — westchnął stary. — Feliks dobry chłopak, ale kiedy też z tego dziecka człowiek wyrośnie! Zwątpiłem, czy moje oczy to zobaczą!
— Pocóż mu być człowiekiem? Straciłby złudzenie, że jest najdowcipniejszym młodzieńcem na ziemi i wiele innych w tym rodzaju wyobrażeń.
— Nie sympatyzujecie ze sobą, niestety! A takbym chciał was widzieć przyjaciółmi! — rzekł poważnie Rahoza.
Rafał uśmiechnął się przykro.
— I z nauk jego mała pociecha... Był już w trzech gimnazjach, a zmienił już dwa fakultety. Figle i amory zawsze. At, gdzie to młodzież dawniejsza, panie... My, panie, kiedyśmy kochali, to grandioso!... posiwieliśmy, a pamiętamy. A teraz! Już i lik straciłem miłosnych sprawek mego syna i myślę, że i on, panie, dobrze, jeżeli dwie ostatnie pamięta. A wszystko to, panie, przez brak emulacji. A to znowu, przez pomieszanie klas i stanów. Do złego idzie świat!