Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I to wszystko?
Pod spojrzeniem jej Włodzio radby się w mysz zamienił i umknął w szparę podłogi.
— To już na czysto. Mam notatki! — wskazał stos papierów.
Pani Taida sięgnęła i tam, ale Włodzio miał fatalny dzień. Pierwsze, co napotkała, były to rysunki, karykatury i żarty takie, że je co rychlej rzuciła. Dalej znalazła jakieś wiersze, potem wiele listów — notatek jakoś nie było. Wtedy popatrzała na niego długo, długo, a on pod tym wzrokiem kręcił się i czerwienił.
— Hodowałam cię nie na rozpustnika i kłamcę! — rzekła wreszcie z takim żalem i wyrzutem, że go raptem opuściła śmiałość i cynizm, a ogarnął wstyd i upokorzenie.
— Niech mama daruje! — szepnął.
Pokręciła głową i ciężko westchnęła.
— Pracowałam całe życie, żebyście przez moją pamięć szanowali inne kobiety.
— Proszę mamy, — rzekł poważnie — ale innych tysiące pracują, by niemi pogardzać, a jam tylko takie spotykał.
— I pocoś jeszcze mnie okłamywał, poza memi plecami korzystając z jej lekkomyślności.
— Nie wypada mi się bronić cudzym kosztem, ale, ale...
Skinęła ręką, bardzo dotknięta.