Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A komużby? Przecie od X lat piłuje mnie pan swojemi.
— Ale ja panią tylko kochałem.
— A ja kogo? Przecie tylko pana!
— Stasiu!
Poskoczył ku niej i wywrócił stolik z herbatą, usunęła się żywo, brzęk stłuczonych filiżanek sprowadził służącą. Zajrzała przerażona.
— Jezus, Marja! Wszystko w sztuki! — jęknęła.
— Sprzątnij i podaj nam jeszcze herbaty! — rzekła Stasia, śmiejąc się z miny sprawcy, który chciał być strapiony, a cały promieniał.
Pozbierano skorupy, zostali sami i Kazio do kolan jej padł, ręce chciał całować. Usunęła się.
— Siadajno spokojnie, zbierz zmysły, po rękach mnie nie całuj i nie dziękuj, bo niema za co! Pokochałam cię, to prawda, ale nie naoślep. Jeśli już koniecznie mam skończyć jak wszystkie kobiety — iść zamąż, to trzeba bardzo rozważnie tę kwestję przedyskutować.
— Poco, ty dyktuj swe prawa i wolę — ja będę spełniać. Ja całem życiem będę ci płacił, będę służył, będę dogadzał. Takim szczęśliwy!
— Widzisz, oto i dysputa gotowa. Ty sobie sprawy nie zdajesz, jak bredzisz. Ja nie chcę, byś mi służył i dogadzał. Wyobraź sobie, że do dzieła i pracy bierzesz sobie pomocnika, mającego wiele dobrych chęci, a żadnej wiedzy. Przygotuj się nie do służenia i dogadzania, ale do