Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

źnego — rzekła Stasia, powstając. — Bańki zaraz pani postawię i zrobię miksturę. Z tego jeszcze nikt nie umarł. Dlaczego pani nas straszy?
— Moje dziecko, ty rób swoje — ratuj. Ja też swoje zrobię, przygotuję się do drogi. A gdzież twoja matka?
— Jestem! — ozwała się Ozierska za drzwiami.
— No, mam opiekę. Dziękuję wam, żeście przyjechały. Weźże, Kaziu, klucze i zajmij się domem. One przy mnie posiedzą. Włodzio nie przyjedzie aż jutro.
Była najzupełniej spokojna, tylko nic jeść nie chciała, ani spać i znać było, że się śpieszyła z mową, z poleceniami, jakby się bała nie skończyć.
O północy kazała iść spać Ozierskiej i Kaziowi, mówiąc stanowczo:
— Ty nie masz zdrowia i sił na nocne czuwanie, a on jeszcze ma przed sobą wiele niespokojnych dni i nocy. Idźcie sobie. Stasia przy mnie zostanie, póki nie zasnę. Mnie się już spać chce.
Ale gdy odeszli, otworzyła zaraz znowu oczy i spojrzała na siedzącą obok łóżka dziewczynę.
— Moje dziecko, mam prośbę do ciebie — rzekła.
— Co pani każe, uczynię!
— To o Kazia chodzi, wiesz? Dzisiaj on mi wyznał, że ciebie kocha i że ty go nie chcesz. Ja się tobie nie dziwię, ja ciebie rozumiem. Nie trzeba sobie psuć losu, ani powołania. To już jego niedola, że ciebie wy-