Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. I księdza, i Włodzia.
— Pójdę do niej! — rzekła Stasia.
Zawahał się sekundę i westchnął.
— Proszę pani — rzekł smutno.
Poszli we dwoje na palcach, cichutko. U drzwi sypialni zatrzymał ją za rękę.
— Niech pani mi daruje. Pytała mnie, co mi jest, musiałem wyznać. Wie wszystko — szepnął.
— To dobrze! — odparła spokojnie. — Wejdź pan i spytaj, czy mnie chce widzieć.
Otworzył zcicha drzwi. Chora nie spała.
— Czy to ksiądz przyjechał, Kaziu? — spytała.
— To panie Ozierskie, mamo. Panna Stanisława chce wejść.
— A to dobrze. Niech przyjdzie.
Leżała jakby zdrowa, niezmieniona, tylko dyszała mocno. Uśmiechnęła się do Stasi.
— Widzisz, zabieram się w drogę. Chcesz mnie opukać? Niech i tak będzie dla waszego spokoju, żeście ratowali, jak mogli. Ale ja umrę, moje dzieci, na to się przygotujcie. Dysia już po mnie przychodziła.
Stasia wzdrygnęła się.
— Pani ma trochę gorączki — rzekła, przyklękając u łóżka do badania.
Oparty o poręcz, Kazio śledził jej ruchy. Pani Taida cierpliwie dała się osłuchać i opukać.
— Trochę lewe płuco zajęte, ale doprawdy nic gro-