Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O bardzo przepraszam. Żebym kochała, tobym zdobyła swe kochanie.
— Doprawdy! Nawet na mojem miejscu?
— Na pana miejscu powiedziałabym: nie ta, to druga.
— Winszuję, ale według mnie, to nie kochanie.
— Otóż ja zapowiadam panu, że jeśli pan matce nie dogodzi i nie ożeni się, to ja wychodzę zamąż za pierwszego lepszego. Wtedy pan sobie te mrzonki i brednie wybije z głowy.
— Nie, bo wtedy już bez wyjątku wstręt będę miał do wszystkich kobiet.
— No, no zobaczymy. Ja już syta jestem przykrości wobec matki pana i uczynię raz koniec!
Nic nie odpowiedział, więc się obejrzała.
Blady był i taki ból i smutek miał w twarzy, że może po raz pierwszy w życiu uszanowała uczucie i przykro jej się zrobiło za niego.
Zapatrzony przed siebie na wodę, po chwili walki odparł krótko:
— Wola pani. Ja ni proszę, ni skarżyć się nie będę.
Długi czas płynęli, nic nie mówiąc, wreszcie Stasia rzekła niecierpliwie:
— Żeby się pan zastanowił, jakaby ze mnie była żona i gospodyni! Nie byłam nigdy nikomu uległa, nie spełniałam niczyjej woli, tylko swoją, o żadnem praktycznem zajęciu nie mam wyobrażenia, nawet rachun-