Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Et, licho wie, co pleciesz! — wtrącił jej mąż. — Po pierwsze nikt tam taki nie bywa, a po drugie pani Skarszewska takąby się nie opiekowała.
— Opiekuje się i pani Skarszewska, i pan.
— Kto znowu? Pan Kazimierz! A któż go tam widział? Opamiętaj się, kobieto!
— Właśnie, że go nikt nie widział, to zły znak. Cnota nie boi się jasnego dnia i oka ludzkiego, a występek czai się w nocy.
Wawelski wybuchnął śmiechem.
— To on po nocach ma bywać! Cztery mile z Rudy lecieć tu i napowrót. Już też wymyśl kogo bliższego.
— Co wiem, to wiem! Jawnogrzesznica jest, w kościele nie bywa, ma cukiernicę z trupiej głowy podobno, w piątek nie pości, żyje źle z matką. A kto to wie, może się i nie spowiada nigdy. Progu tego moja nogaby nie przestąpiła, ale czy u nas jest opinja! — i westchnęła.
Wawelski machnął ręką i zasiadł do winta, wiedząc, że żony nie przegada.
Rzeczywiście, Kazio raz tylko z matką odwiedził Ozierskie na nowej siedzibie i potem więcej się nie pokazał. Wogóle stosunek między nimi się zmienił, a i Kazio nie był już ten, co dawniej. Spoważniał, zesztywniał, nie wyciągał jej po dawnemu na zwierzenia i sam nic o sobie nie mówił, prowadząc rozmowę ogólnikową jakby czemś znudzony, czy zmęczony. Pani Taida stękała przed Ozierską, że coraz jej ciężej podołać obowiązkom