Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szłego roku w Warszawie kto mnie zrozumiał i dał możność skończenia nauk?
— To już, doprawdy, nie moja zasługa, ale Kazio mnie namówił. No, boś też tyle lat się męczyła, że aż żal było zmarnowanego czasu. Ja bo nie znoszę niedokończonej roboty.
— A nie pomyślała też pani nigdy, że świadczyła dobrodziejstwa niewdzięcznicy?
— Ho, ho, co za frazesy! Po pierwsze, żadnych dobrodziejstw nie świadczyłam. To miej za zasadę, że kogoś ustrzec od zmarnowania albo pomóc w potrzebie to żadna osobliwość przed Bogiem i sumieniem, to elementarny obowiązek; i jak ty kiedy go spełnisz, to ani z tego chluby nie szukaj, ani wdzięczności wyglądaj. Ludzie zrobili z tego cnotę, a u Boga, wierz mi, to nie ma liku. A wdzięczność — za co? Oto właśnie, to wyglądanie nagrody, zapłaty, pokazuje, jak ludzie wykoszlawili pojęcie obowiązku.
— To też ja nie będę pani ani dziękować, ani płacić, ale przez pamięć pani, przez cześć, jaką mam dla niej, pójdę za panią tą samą ścieżką. Sławy nie chcę i jak mi pani była mistrzem wszelakiej mądrości, tak ideał pani będzie moim celem. Nie wdzięczności mojej dla pani, ale zasadom pani będę służyła. Jadę jutro, zdam egzamin, a od Nowego Roku sprowadzę się z matką do miasteczka i tak będę swe powołanie spełniała, jak je pani rozumie.