Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce wstawało, gwar ptaszy budził się po polach i łąkach wonnych, dochodzili błot, środkiem których ruczaj się wił; świat był bardzo piękny i chłopak był rozmarzony, a tu ona opowiadała o operacjach z zapałem i przejęciem. Więc go ogarniała rozpacz i żal do niej.
— Tybyś i mnie tak pokrajała z satysfakcją, z zimną siłą, na pokaz temu Schonemannowi! — burknął rozdrażniony.
Obejrzała się.
— Czegoś ty taki zły? Naprawdę, Włodzio ma rację — tyś się zmienił. O niczem z tobą nie można mówić.
— Jakto o niczem? Czy oprócz rzeźniczych popisów niema już więcej tematów? Co mnie może obchodzić twoje kokietowanie jakiegoś Schonemanna lancetem i skalpelem.
— Tyle, co mnie twoje Simenthalery, merynosy i Sacki. Słucham z zajęciem o twoim fachu.
— Niech licho to wszystko zabierze!
— Będziemy zatem milczeli, bo ja o ludziach znajomych mówić nie umiem, gazet politycznych nie czytam, nowin towarzyskich nie posiadam.
Zawstydził się swego wybuchu.
— Ty mi wybacz! Jestem zdenerwowany i rozstrojony — rzekł.
— Cóż ci się stało?