Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bodajbyś był prorokiem. Czego nie mogę w sobie wyrobić, to doktorskiej obojętności na śmierć. Pamiętam raz pod nożem Schonemanna zmarła młoda kobieta, której raka w gardle operował. Było nas kilkoro studentów przy tem. Nadrabiali miną, a może i naprawdę nic ich to nie obchodziło; Schonemann do okna podszedł, w szybę pobębnił i tylko ramionami ruszył. A mnie płakać się chciało, wolałabym sama kipnąć! Brr!
— Ten Schonemann stary, młody? — zagadnął.
— Nie stary. Ot, to mistrz chirurg! Chciałabym tem być, co on!
— To ten, co Włodzio dowodzi, że się w nim kochasz?
— A ten — odparła obojętnie. — Nie lubił, niecierpiał studentek, nie dla żadnych uprzedzeń, wyższy jest nad to, ale dowodził, że do chirurgji brak im siły fizycznej. Bo to czasem bywają operacje, gdzie tylko siła coś znaczy, no, i nerwy trzeba oswoić, by się nie wahać, ciąć, ciągnąć, gdy ciało z bólu aż zda się kurczy! Wtedy każdej studentce aż wargi zbieleją i ręka drży. Gniewał się i złościł, precz odpędzał i zawsze do mnie się zwracał: „Panna Ozierska — sie sind doch Mensch — naprzód, tamte mi tylko zepsują robotę! No, pokaż pani siłę — zimną siłę.“ Przezwali mnie nawet „zimna siła.“
Kazio słuchał w milczeniu, idąc za nią.