Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spuścić na ziemię i na wóz się gramolić, to już lepiej skonać odrazu. Daj, Boże, pani i panience niebo.
A dozorczyni, odbierając od Stasi fartuch i podając jej wody do rąk, recytowała uradowana:
— Już ja wiem, panienko. Dobrego rosołku mu trzeba i ziółek tych oto dać pić. Ja pamiętam, jakby mnie wczoraj nieboszczka uczyła. Stancję wywietrzyć, choremu usłużyć, trochę pogawędzić, a w nocy parę razy wstać. Oj, oj, ja tu obok mieszkam i wszystko wiem! Ale to ludzie gadają, że panienka prawdziwy doktór, to możeby panienka posłuchała mnie w piersiach i od duszności coś dała.
Odbyła się tedy druga porada. Auskultacji przyglądała się Bazylowa, dziwując się bezmiernie.
Stasia, przejrzawszy apteczkę, dała dozorczyni kropli i wyszła wreszcie.
— Jak się słuch po wsi rozniesie, że szpitalik otwarty, jutro łóżek zabraknie! — rzekła do niej pani Taida z uśmiechem.
A Stasia, już porwana zapałem, odparła:
— W takim razie trzeba odnowić i dokompletować aptekę i trochę narzędzi, choć najniebezbędniejszych dostać. Szkoda, że Kazio wyjechał, prosiłabym, żeby mi moje przywiózł, które w Warszawie zostawiłam u znajomych w przejeździe.
— Napisz do znajomych, niech ci pocztą wyślą. Za tydzień odbierzesz.