Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do gęsi ani do prosięcia. A ty nie bądź tak pyszny i wzgardliwy. Beze mnie się przecie nie obejdziesz, gdy moment przyjdzie...
Kazio ruszył ramionami.
— Ani będziesz wiedział, gdy przyjdzie, ani gdy odejdzie. Sam sobie dam radę.
— Oho, czy nie gore! — zaśmiał się Włodzio.
Pani Taida dała hasło, powstając, i wnet całe towarzystwo przeszło do salonu.
Ozierska zabrała zaraz Stasię, pani Taida ziewała. Kazio milczał. Włodziowie poszeptali i sami, cichaczem, wynieśli się do ogrodu.
Stasia, jak to sobie obiecywała, przez dni parę tylko jadła i spała, potem przyszła do pani Taidy, pokazała swój dyplom, ucałowała jej ręce i podziękowała tak wzruszona, że łzy miała w oczach. Rozczuliła tem staruszkę, że zapomniała, jako jej miała prawić kazanie.
— No cóż myślisz robić teraz ze sobą? — spytała, zdejmując okulary po przeczytaniu dyplomu.
— Myślę wyjechać zagranicę, do Szwajcarji. Mam już tam stosunki, znajomych, utartą drogę. Matka się zgadza ze mną tam zamieszkać i nawet rada, że mi to oszczędzi kucia tu znowu egzaminu. Mam dwadzieścia trzy lata, czasby był szkolarstwo skończyć. Zresztą, tutaj na doktora-kobietę, patrzą jeszcze z lekceważeniem i niedowierzaniem, o praktykę będzie trudno, a tam inny duch, lżej się oddycha. Więc wszystko