Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pani będzie spokojna. W nocy wyjeżdżam na kolej — odparł.
— Gdzie znowu? — spytała pani Taida.
— Do Złotopola, na próbę ekstyrpatorów. Zjedziemy się z Jezierskim i Brzezińskim. Nie wrócę aż dziesiątego, jeśli o Warszawę nie zawadzimy, na wystawę.
— Ej, wróć na wigilję świętego Jana — wtrąciła Irenka. — Przecie mamy nocować w lesie, szukając kwiatu paproci i palić sobótki.
— A będziesz śpiewała w lesie, na rosie?
— Będę.
— Ano, to wrócę.
— Mój drogi, — wtrąciła pani Taida — a nie zapomnij o imieninach radcy. Oczekują tam napewno Włodziów i ciebie. I ciotka ma żal, żeś tak dawno nie był.
— Zdaje mi się, że i panna Marja ma żal! — zaśmiał się Włodzio.
— To niech sobie ma! — mruknął Kazio. — Nie mam czasu zachwycać się jej konną jazdą i kostjumami sportowemi.
— Kto jest panna Marja? — zagadnęła Stasia.
— Domniemana moja bratowa! — odparł Włodzio.
Spojrzała na Kazia z drwiącym półuśmiechem. Ale on w tej chwili podniósł na nią oczy i odparł:
— On stworzony na żydowskiego swata, który gotów swatać gęś z prosięciem, byle handel szedł.
— No, bardzo proszę panny Marji nie porównywać