Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Odpraw pocztę i jedźmy razem.
— Nie chcę; ty możesz na moją brykę się wgramolić.
— Pod warunkiem, że ten przeklęty dzwonek odrzucę.
— Dzwonek? Nawet nie wiedziałam, że jest. No, jeśliś nerwowy, to każ go zdjąć.
Ruszyli tedy razem i zaraz Stasia spytała.
— Cóż, namówiłeś sąsiadów do tego ubezpieczenia?
— Ba, ty myślisz, że to tak łatwo. Co jednego przekonam, to trzech odpadnie. No, a ty, co myślisz dalej robić? Osiąść w Warszawie?
— Jeszczem się nie zdecydowała. Zagranicę mnie ciągnie! Schonemann namawia, bym wróciła do jego kliniki chorób kobiecych! Namyślę się, jak trochę odetchnę.
— Fijolski dogorywa. Żebyś nie chciała sławy, tutaj miałabyś chleb i zasługę.
— Winszuję, zęby rwać, pijawki stawiać, rany operować, gorączki leczyć i w rutynie się zagrzebać.
— Ba, to zależy od punktu widzenia. Bo jakeś mi kiedyś cytowała: niema marnych stanowisk, są tylko marni ludzie...
— Daj mi z tem spokój w tej chwili. Nie mam głowy do filozofowania, muszę czas jakiś tylko spać, jeść i próżnować. Nawet do dysputy nie mam myśli.
— Ale pójdziesz na kaczki? — spytał wesoło.