Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale do ciemnego pokoju boi się sama wejść. W ogrodzie u nich wilki się legną.
— Mój drogi, doskonałości nie znajdziesz.
— Ja też nie szukam ani wybieram panien.
— To źle, trzeba i o tem pomyśleć. Mnie coraz ciężej, emeryturę już wysłużyłam w Rudzie.
Kazio całował ją po rękach, dziękował, wzdycha i zagadywał o czem innem.
Drużbował bratu i wtedy jakoby się zajął kuzynką bratowej, odwiedził nawet braterstwo w karnawale, zabawił tydzień, ale wrócił posępny.
Ozierska wypytała się przecie, że mu panna zbrzydła lataniem po wieczorach i flirtem coraz to z kim innym.
— Taka kobieta to dla mnie nie człowiek! — rzekł niechętnie. — Wstyd mi było za nią.
— Aleś wymagający! — trzęsła głową Ozierska. — Przecie młoda dziewczyna musi się wybawić, wyszumieć, wyśmiać. Powinna się podobać, ludziom pokazać na wieczorze! Tyle jej swobody, co jeden, dwa karnawały — potem klamka zapada i koniec. Przychodzą ciężkie obowiązki!
— Pewnie, że ciężkie, jeśli się do nich tańcami przygotowuje i zalotnością! — mruknął. — Zresztą, ja tam świata nie odmienię, ale jeśli mam żonę wybierać z tańca i balu jak z targu, to się cofam od progu. Dawno pani miała list od Stasi?
— Onegdaj, oto jest, przeczytaj.