Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moje dziecko, bądź szczęśliwa, to i ja będę — odparła serdecznie Ozierska.
A pani Taida patrzała na swoje dzieło z uśmiechem na surowej twarzy.
Wszystko się stało tak nagle, tak niespodziewanie, że Stasia ani się obejrzała, jak pewnego południa odprowadziła matkę na kolej, oddała ją pod opiekę pani Taidy i panny Ireny, ucałowała, uściskała i wróciła do pustego mieszkania. Przyszedł też z nią Włodzio, rozpromieniony, roztargniony, żądny łaskawego ucha, by się zwierzać.
Kochał świat cały, rad był, wesół, gotów do wszelkich usług i ofiar, byle mógł się wygadać. Stasia, rozejrzawszy się po pustem mieszkaniu, zaczęła sprzątać i zbierać swe książki. I jej było wesoło; krzątając się, nuciła.
Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus! — zawtórował Włodzio basem, ale wnet zmienił melodję na oberka:

Trzy latam się przypatrywał twojej urodzie...
Trawka na wodzie, dziewczyno, trawka na wodzie,

— Panno Stasiu, żenię się przed adwentem, czy panią to cieszy? — zawołał.
— Cieszy! — powtórzyła roztargniona, przeglądając książki.
— Chciałaby pani być na mojem miejscu? — nudził dalej. — Mieć narzeczonego, kochać, być kochaną...