Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśli to były suchoty — powątpiewająco rzekła Stasia, oglądając pilnie zioła.
— Przedstaw to profesorom swoim! — rzekła matka.
Stasia spojrzała na nią zdziwiona i ruszyła ramionami tylko.
— Nie masz czego ramionami ruszać! Matka twoja jedzie ze mną do Rudy, a ty się zbieraj do Genewy. Masz kończyć, to kończ, dość jest wykoszlawionych kobiet na świecie.
Stasia popatrzyła na obie, krew jej uderzyła do twarzy i nozdrza się rozdęły na hasło swobody, ale po chwili twarz się skurczyła, stwardniała i odparła szorstko:
— Nie będzie za mnie nikt matki pielęgnował.
— Otóż właśnie ja będę! — z gniewem rzekła pani Taida. — Matka twoja potrzebuje dobrego powietrza, słońca, suchego mieszkania. Zresztą my możemy o sobie decydować bez ciebie, mam nadzieję.
— Moje dziecko, niech mnie Bóg broni, bym ci ciężarem miała być! — ozwała się uroczyście Ozierska. — Ja mam też względem ciebie obowiązki. Pojadę do Rudy i będę na ciebie oczekiwać.
Tu zaczęła płakać, wzruszona nad sobą.
— To nie może być! — uparcie mruknęła Stasia. — Ja nie potrzebuję łaski niczyjej.
Ale pani Taida nawet nie raczyła jej zburczeć, zaczęła praktycznie projekt omawiać.