Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, Stasiu! — żałośnie upomniała matka.
— Niech się pani nie alteruje! — uśmiechnął się Kazio. — Ja już do jej nieparlamentarnych wyrażeń przywykłem. Cóż, Stasiu, pójdziemy? Zróbże mi tę przyjemność!
— O cóż ci chodzi właściwie?
— Ano, chociażby o rozmowę z tobą, bo przez cały ten tydzień nie przemówiłaś ani razu.
— Nieznośny jesteś — mruknęła. — Tak mi się chce z tobą gadać i spacerować jak cyganowi modlić.
Jednakże, gdy przyszła Męcińska, staruszka, sąsiadka, i zasiadła z Ozierską do bezika, Stasia sama się odezwała:
— No, to chodźmy wreszcie, tylko do Łazienek ci nie obiecuję, najdalej do Wiedeńskiego dworca.
I poszli. Zaraz w bramie ogarnął ich tłum ludzki i pociągnął. Setki, tysiące szły w stronę rogatek, żeby choć złudzenie mieć świeżego powietrza i wiosny.
— Lubisz tłum? — zagadnął Kazio.
— Nie wiem. Nie patrzę, nie uważam. Wszystko mi jedno, jestem czem innem zajęta...
— Ja bo niecierpię. Wieśniak jestem z krwi i kości. Ty i wsi pewnie nie lubisz?
— Także mi obojętne, gdzie jestem. Dawniej chciałam, skończywszy studja, praktykować w mieście, być sławną. Potem marzyło mi się właśnie osiąść gdzie w zapadłym kącie i leczyć chłopów bezpłatnie.