Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wać dzieci do trzeciej klasy gimnazjum i chodziłam przez lato na kursy pszczelnicze.
Nic z tego nie potrzebowała pani Taida, ale aż zdumiała nad ilością fachów.
— I pocóż pani się uczyła tylu rzeczy naraz?
— Próbowałam wszystkiego pokolei, żeby mieć zajęcie, nie być na łasce rodziców.
— Ależ te wszystkie nauki opłacali rodzice. Ładna ulga, niema co mówić! Teraz rozumiem, gdzie pani straciła zdrowie. To te na próby i kursy. A chleba nic nie dało.?
— Nie! — wyznała szczerze panna Irena. — W Warszawie więcej jest szwaczek niż sukien, pani nie ma pojęcia, jak są wyzyskiwane i źle płatne. Zresztą, to moje małe zdrowie poczęło szwankować, musiałam zaprzestać. Z kwiatami było to samo. Wtedy się nauczyłam buchalterji, mam patent, ale pomimo starań i ogłoszeń nie mogłam znaleźć posady. Teraz wszystkie kobiety do tego się rzuciły i dlatego spadła cyfra wynagrodzenia. A ja jestem nieśmiała, nie umiem się targować, ani prosić i że marnie wyglądam, ubiegały mnie śmielsze i zdrowsze. Introligatorstwo chybiło także, do rysunku nie miałam większych zdolności, muzyka dała wreszcie chleb, alem do reszty zdrowie zerwała i nerwy rozstroiła, dając po dziesięć godzin lekcyj. Wtedym nauczyła się pszczelarstwa, ale na te posady nikt nie chce brać kobiet. Nie ufają,