Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, no, nic! Niech pani stara się zasnąć i nie bierze tak bardzo do serca swych obowiązków. Nie zakatują tu pani.
Pogładziła ją po głowie wyszła.
Tego wieczora zapisała w swej szarej księdze:
„Zdaje mi się, że zamiast wyręczenia, Włodzio mi przysłał pacjentkę, której nie mógł w mieście nic pomóc. Będę dozorczynią swojej pomocnicy! Oto jest wybór doktorski. Ale ta jest pierwsza, która mi się podobała, wzięła za serce. Dobre musi być stworzenie, a takie wątłe i blade, że ochota bierze odpaść jak zamorzone cielę.
„Ale, wielki Boże, co też tym kobietom w głowach świta z tą samodzielną pracą, z tą walką o chleb! Konia kują, a żaba nogę nadstawia! Krwi to nie ma, muszkułów nie ma, cienkie, chude, wątłe, ale bierze się za bary z życiem i chce sama podołać!“
Nazajutrz panna Irena wstała wcześnie i widocznie starała się stać użyteczną, bo okurzyła i podlała kwiatki w doniczkach, poukładała w salonie książki i gdy pani Taida przyszła na śniadanie, zaraz się dopomniała o klucze i zajęła się herbatą, a potem poprosiła o robotę.
— Umiem szyć, proszę pani, księgi kasowe prowadzić, robię sztuczne kwiaty, jak mówią, wcale nieźle, uczyłam się introligatorstwa, rysunków, a muzykę posiadam, bo dawałam lekcje. Mogę też przygotowy-