Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daje lekcje.
— A ten jej Karol gdzie?
— W Kijowie, w uniwersytecie.
Więcej pani Taida nie pytała.
Ale około Nowego Roku napisała do Włodzia:
„Jeśli ta panna, o której wspomniałeś, jest do wzięcia, to spróbuję raz jeszcze. Naturalnie za wynagrodzeniem miesięcznem! W całoroczną wytrwałość już nie uwierzę.“
W kilka dni potem przyszła depesza od Włodzia, że panna już jest w drodze. Posłano po nią konie do kolei, ale nie zjawiła się na dzień oznaczony. Dopiero nazajutrz zaniepokojona pani Taida zobaczyła swój zaprząg pod gankiem. Wysiadła dziewczyna młoda, blada, anemiczna, tak wzruszona, że drżała i nie mogła się odezwać.
— Dlaczego pani wczoraj nie przyjechała? — spytała pani Taida po przywitaniu.
— Pociąg się opóźnił i furman mnie objaśnił, że nie zdążymy przed nocą. A ja się tak okropnie boję jechać w nocy.
— Czego? Droga prosta i szeroka.
— Ale wilki mogły napaść i zbójcy po lasach. Tak sama, tyle mil... Nie mogłam się odważyć. Przenocowałam na stacji.
— Pani chyba nigdy z miasta nie wyjeżdżała?
— Owszem. Co rok wyjeżdżamy na letnie mieszkanie.