Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powiedział to bezmyślnie prawie. Miał złą ochotę ludziom teraz kłamać, udawać, oszukiwać, byle nie dać im na pastwę swego bólu.
— Ludzie, jak strusie, łykają najniestrawniejsze baśni! — odparła obojętnie Magda.
Myślała w téj chwili: czy jego spokój jest objawem płytkości duszy, czy siły w panowaniu nad sobą, czy obumarciem wszelkiego czucia wskutek cierpienia?
Jak zwykle, żałowała, że niéma Berwińskiéj, by z nią o tém pomówić.
Filip zaś zbliżył się do Sylwestra.
— Cóż, dobrana z nas będzie para? — rzekł z uśmiechem.
— Więc tak? — zawołał stary. Byłem pewny, że się to tém skończy. On revient toujours... Winszuję!
— I zazdroszczę — dodał Filip. — W czasie moich wędrówek — słyszałem, że pan tam często wstępował.
— O! bezinteresownie! Miłość dla sztuki, nic więcéj. Mam dla panny Magdy ojcowską życzliwość.
— Chcę wierzyć! — szyderczo uśmiechnął się Filip. — Tymczasem, daj mi pan téż dowód życzliwości i nie rozgłaszaj naszéj tajemnicy.
— Jak w studnię! — zawołał Sylwester, kładąc rękę na sercu i pochylając głowę.