Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był to ponury dzień listopadowy. Śnieg padał. Szła zamyślona, nie zważając na wicher, który jéj w twarz rzucał białe, wielkie płaty. Znalazła się na Rynku wprost Maryackiego kościoła i weszła do środka.
Było prawie pusto i zupełnie ciemno w świątyni. Gdzieniegdzie widać było zapóźnionych pobożnych; w powietrzu ulatywały resztki kadzideł po odbytych nieszporach.
Magda usunęła się w cień filaru; nie modliła się, ale w tej ciszy puściła wodze myślom. Miała wrażenie, że jest uwolnioną ze służby i że jeszcze nie ma nowego zajęcia. Była to swoboda, któréj treścią była pustka i zniechęcenie do szukania czegoś nowego w życiu.
Widocznie nie umiała żyć i czuć, ani zrozumieć natury Filipa. Cała jéj ofiarność i zaparcie się siebie na nic się nie zdały! Była dla niego niczem, może nawet ciężarem... Tak, czas był wielki usunąć się zupełnie. Teraz była pewną, że go straciła na zawsze, i że zguba jego jest nieuchronna. Nie miała broni do walki z potęgą pięknéj zalotnicy, skarb swój musiała jéj zostawić na pastwę. Bezmierny żal wstrząsnął nią. Ukryła twarz w dłonie i ostatecznie żegnała się z marzeniem. Była jakby na pogrzebie swojego szczęścia i złotych złudzeń i, czując się tutaj zupełnie samą i swobodną, nie hamowała bólu. Mówiła sobie: „Gdy ztąd wyjdę, powin-