Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/128

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Więc cóż! Przecie w najem nie idę! Nie mam dzisiaj co robić.
    — Idź na wystawę. Portret już tam jest.
    — Dobrze umieszczony?
    — Zapewne. Poleciłam to Myślickiemu; obiecał. Czyś już zapłaciła wszystko Domuntównie?
    — Nie. Trzysta reńskich winnam.
    — Jakto! Przecież ci dałam cały tysiąc!
    — Rozeszły się. Dziś mi daj te trzysta, bo muszę odesłać.
    — Oszalałaś! Rozeszło się trzysta! Ja dwa razy płacić nie myślę.
    — Jak sobie chcesz. Wystawię weksel. Mam przecież cośkolwiek po ojcu. Przypomni ci to komornik.
    Nie znać było gniewu w jéj tonie, tylko wielki chłód i lekceważenie. Z rękoma założonemi pod głowę i wzrokiem utkwionym w sufit, myślała o czemś inném. Ledwie raczyła rozmawiać z matką.
    — Nie miałabyś i centa dotychczas, żebym ich nie pilnowała! Sokolin nie daje nic, w kamienicach ciągłe naprawy i zwiększone podatki, na placach z dzierżawcami procesy i papiery spadają. Tobie się zdaje, żeś milionerka: a tu ledwie przy mojéj skrzętności koniec z końcem się wiąże.
    — To mi nic do tego. Jeżelim dla twego skąpstwa rozstała się z Faustangerem, to nie po to, aby cierpieć niedostatek. Powiedziałam ci wtedy: — „Żałujesz oddać z rąk mój posag: bardzo pięknie, zostanę