Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaledwie tych słów domówił, powóz przechylił się raptownie i jednym bokiem osiadł na ziemi. Kostuś z impetem wypadł i legł na piasku, klnąc.
Zapomniał o obecności ciotki.
— A co! — rzekł furman. — Ot i wymówił pan w złą godzinę. Koło się rozsypało. Ja mówiłem pani, że będzie „okazja“. Trzeba było ten „fajtonik“ zamoczyć na dobę w rzece, dla zmocowania. Ach, bieda!
Wszyscy obstąpili koło, przypatrując się szkodzie bezradnie. Konie tylko bardzo obojętnie poczęły szukać pożywienia i targać uprząż.
— A bodajże taki ład! — wybuchnął Kostuś. — Otóż i wybrała ciocia lokomocję. Trzeba było przyjąć konie Różyckiego i basta. Teraz pojedziemy konno, naoklep, przedstawimy się Tedwinom oryginalnie!
— Cóż myślisz, furmanie? — spytała panna Felicja, odurzona zupełnie.
— A cóż? Zabiorę koło i pojadę z niem konno do wsi, może się kowal trafi. Państwo tu poczekają.
— Przyjemne! — burknął Kostuś. — Chodźmy piechotą!
— A moje kufry? Ja zostanę.
— Nikt ich nie ruszy! Nieprawda furmanie?
— Pewnie. Jeśli się trafi pieszy, to nie ruszy, a jak kto z furą, to czemu nie ma wziąć? O jej, taka znajda, ktoby rzucił!
Pokręcił głową z miną taką, że on pewnieby nie porzucił. To zdecydowało pannę Felicję.
— Zostanę i będę czekała — rzekła, siadając na skraju drogi, z parasolką nastawioną jak dzida na spodziewanych napastników.
Wtem za nimi rozległ się turkot i — o rajskie widzenie! — siwosze rogalskie wpadły z kopyta na miejsce wypadku. Jurek, szyderczo uśmiechnięty, a w powozie blada twarz Adasia.
Uśmiechał się i on.
— Zbawco! — krzyknął Konstanty. — Jak widzisz, siedzimy na mieliźnie!
— Stryj się tego spodziewał i sam zajęty, mnie kazał jechać śladem państwa. Istotnie, trop bardzo