Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna Felicja pogodziła się z losem i nawet nie starała się zatrzymać siostry, będącej w nieustannym ruchu. Była prawie cały dzień sama w domu i zawsze pragnąc być użyteczną, szyła worki lub sprzątała pokoje.
Chłopcy byli niewidzialni, dziewczyna też wybierała najodleglejsze zakątki i błąkała się jak owca bez pasterza.
Służba była używana do różnych robót, tylko nie do tych, które należały z urzędu. Kucharz, jeśli nie był pijany, łowił i osadzał roje, lokaj pilnował ogrodu, ogrodnik uganiał się za gęsiami wioskowemi po sianożęci, bosa Jewa dawała koniom obrok, furman zbierał wieczorem rozproszone indyki.
Wskutek tego nic nie było zrobione w porę i dom miał pozór chwilowego koczowiska.
Zbierano się przy obiedzie, który bywał pomysłu pani Zofji, a wykonania pierwszego lepszego dyletanta.
Biedna panna Felicja udawała, że je, przez uprzejmość. Chłopcy nie tykali niczego.
Głód trapił pannę Felicję. Była to istna męczennica obowiązków rodzinnych.
We wtorek wieczorem, gdy właśnie, udając się na spoczynek, ubezpieczała się od szczurów, zatykając, czem się dało, najgorsze otwory w podłodze, ktoś do drzwi cichutko zapukał.
Przeraziła się, ale tylko na chwilę, bo w szparze ukazała się wesoła twarz Kostusia.
Dźwigał koszyk w ręku.
— Co to ciocia robi? — spytał, patrząc zdziwiony.
Stała, trzymając w ręku parasolkę i kłębek szmat.
— Chodź, chodź! Ja się barykaduję od szczurów. Co ty niesiesz?
— Kolację dla cioci.
— Ach, dobrze, dziękuję ci! Gdzieś to dostał?
— Kupiłem w miasteczku. Są sardynki, chleb, jaja i butelka piwa. Ciocia musi być tęgo głodna!