Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zająknął się, bo uśmiechy szydercze stały się jeszcze wyraźniejsze.
— Państwo ich znacie zapewne.
— Nie bywamy! — odparła panna Zofja. — Ale wszakże to podobno krewni pana?
— Tak! — odparł półgębkiem, czując w tej chwili, że ośmiesza się wobec nich tem pokrewieństwem.
— Jest tam młody człowiek bardzo oryginalny — rzekł filolog.
— Mnie się obydwaj wydawali zrazu dziwni, ale łatwi są do poznania i do zrozumienia — rzekł. — Zresztą poznałem Tedwinów i rodzinę pana Różyckiego. Ci może znajomi państwu?
— Mniej więcej tak! — zimno potwierdził filolog.
A prawnik burkliwie dodał:
— My poza rodziną mało uprawiamy stosunków.
Kwestja więc i tu była wyczerpana.
Panna Zofja w milczeniu patrzyła na koniec swojego bucika; siostry młodsze wchodziły lub wychodziły z pokoju; filolog, zapaliwszy papierosa, śledził obłoczek dymu, prawnik ponure oczy wlepił w ziemię.
Milczenie stawało się uciążliwe, gdy nareszcie Różycki przyszedł w pomoc pupilowi.
Werbicz wyszedł, odwołany interesem, więc się pan Erazm przysiadł do panny Zofji.
— Znalazłaś pani co godnego wzmianki w ostatnim zeszycie Revue des deux mondes?
— Przedewszystkiem dziękuję, żeś mi pan to przysłał. Owszem, artykuł o kwestji monetarnej był ciekawy.
— A powieść, którą pani zalecałem, podobała się?
— Wykonanie tak, temat nie.
— Czy pani aż tak dalece jesteś purytanką? — uśmiechnął się.
Uśmiechnęła się i ona bardzo lekko, dosyć jednak, żeby Kostuś zauważył, iż twarzy jej właśnie brakło uśmiechu, aby była ładna.