Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odprawiła go, otworzyła okno i chwilę rozkoszowała się pogodną nocą, potem usiadła do pianina i poczęła grać zcicha, od rzeczywistości i świata zupełnie oderwana.
Nazajutrz pan Erazm i obaj młodzieńcy zasiadali właśnie do śniadania, gdy za oknem mignęła sylwetka Rity na spoconym koniu.
Po chwili ukazała się w jadalni.
— Czy wiesz, stryju, że zbudziłam dzisiaj rządcę? Od kilku godzin lustruję gospodarstwo.
— I jakiż rezultat lustracji? Czy dostanę wzmiankę pochwalną? — śmiał się Różycki.
— Ano, niezgorzej. Tylko chłopi pasą na łąkach najbezczelniej! — odparła, zajmując miejsce u stołu.
— Zapewne im wolno. Słyszałem o takim obyczaju, który się nazywa serwitutem — rzekł Konstanty. — To bardzo oryginalne!
— Nie tyle oryginalne, ile przyjemne — dodała Rita, ramionami wzruszając. — Ale w Rogalach tej oryginalności niema, o ile wiem.
— Nie — potwierdził Różycki — ale moi włościanie i bez tego moje i twoje uważają za jedno. Jest to także miejscowy obyczaj...
— Który stryj szanuje przez poszanowanie dla tradycji.
— At, przez całe moje życie miałem jeden proces i przysiągłem nie mieć drugiego. To jedna racja, a druga doświadczenie, żem pomimo tej ślamazarności ze wsią, nie zubożał. Widocznie mogą oni bez szkody żyć przy mnie, więc niech żyją!
— Pani doskonale znasz miejscowe stosunki, tak mało żyjąc w tym kraju! — rzekł Konstanty. — Myślałem, że jest on dla pani równie obcy jak dla mnie.
— O, ja nie cierpię być obcą, czegoś nie znać, lub nie umieć. Zresztą to mój kraj.
— Jednak go pani z łatwością i na długo opuszczasz. Nostalgja nieznana jest pani!