Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobrze życzą sobie. Wśród Kabylów czują się mniej obcą! A Kostuś, czy pan rozumiesz, jakie on zbiera wrażenia?
— Kostusia zabiorę ze sobą i postaram się pogodzić z losem, a pani radzę jutro poprosić o konie i pojechać do panny Stefanji. Tam pani nabierzesz ducha. Za parę tygodni przywiozę pani synowca zaręczonego i wtedy pogadamy obszerniej.
— Co pan masz za cudowną energję! — szepnęła ze szczerym podziwem.
— Mam, bo muszę mieć! — odparł, wstając.
Oczy jego przez sekundę jakby cofnęły się w głąb i stały się smutne i ponure, ale w chwilę potem już ze zwykłą maską napastował panny o politykę z gazet angielskich, które wyłącznie czytały.
Przy wieczerzy znowu rozpoczął rozmowę z Ludwikiem, który po śnie całodziennym wybierał się w nocy na jakieś kawalerskie zebranie w sąsiedztwie.
Życie tej odrośli rodu Tedwinów było plecionką handlów końskich, kart, bezustannych jazd, snu i jedzenia. Zapracowany był też i na myślenie literalnie nie miał czasu, wiecznie się spiesząc. Niekiedy powtarzał cudze anegdoty i koncepty, których ostrza jednak nigdy sam nie rozumiał i przypisywał sobie bardzo wybitną rolę między towarzyszami.
W tem przebijało się ojcowstwo szanownego reformatora przemysłu krajowego.
Po wieczerzy Kostuś dowiedział się z radością, że i oni ruszą na noc z powodu upału. W mig był gotów i słysząc palenie z bata, niecierpliwie słuchał ostatnich poleceń i przestróg ciotki.
Nareszcie ucałowała go na zakończenie i chłopak żegnał się z domowymi jak student, wypuszczony na wakacje.
Wsiedli do bryczki i ruszyli.
— Jurek! — upomniał Różycki. — A ostrożnie między temi fabrykami, bo to nic nie skończone albo rozbierane, więc pułapek na końskie nogi i nasze kości pełno.