Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zostawiłem pieniądze w mieszkaniu. Do jutra, rozegramy różnicę. Zanotowałem na rogu! Dobranoc!
I wymknął się spiesznie.
Gdy się Konstanty znalazł w swoim pokoju, który dzielił z Adasiem, sen go jeszcze nie morzył. Otworzył okno i rzeźwił się świeżem powietrzem. W głowie miał zamęt i chęć rozmowy o doznanych wrażeniach.
Rad też był, że Adaś się obudził i z natychmiastową, zwykłą delikatnym naturom przytomnością, spytał:
— Przecie uwolnili cię. Wyglądałeś jak ofiara.
— Powiedz mi, czy jutro odjeżdżasz? — zagadnął go Kostuś zamiast odpowiedzi.
— Tak, jutro. Spodziewam się lada dzień siostry.
— Pojadę z tobą.
— Ach i owszem, ale twoja ciotka wspominała, że chce ci pokazać Sadyby. Właściciel jest nieobecny, więc układano wycieczkę tę na pojutrze.
Kostuś zaklął przez zęby w niezrozumiałym żargonie i zamykając okno, rzekł:
— Nie chcę sprzeciwiać się ciotce, ale mam już dosyć Krzyżopola.
Adaś milczał, zapatrzony w sufit.
— Czy znasz dobrze Wiktora?
— Wcale nie. Jak wiesz, mało dotąd gościłem w domu.
— Więc to jest tutejszy zdobywca kobiet?
— Tak mu się zdaje zapewne!
— Czy wiesz, jeśli ten człowiek nie kłamie i nie jest wyjątkiem, społeczeństwo całe jest warte stryczka!
— Społeczeństwo, mój drogi, jest to złożona budowa: składa się na nią i kamień i żelazo i glina i piasek. Gdy je lepiej poznasz, wydasz własny sąd. Wiktora ogólnie nie lubią, ludzie zaś nie lubią zwykle albo bardzo czystych, albo bardzo brudnych.