Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bzy zakwitły. Od ogrodu plebanji do szkoły, wszędzie zwieszały się pęki wiosennego kwiecia, rozkoszna woń snuła się w powietrzu. Każdy niósł w ręku, za czapką lub w warkoczu, liljową lub białą gałązkę. Sadki mieszczańskie umaiły się na Święta Zielone. Po gąszczach śpiewały słowiki.
I w ogródku matki Agnieszki barwnie było i wesoło, rozgłośnie od ptasząt, pięknie od słońca i bzów rosnących tuż u okienek, aż pod dach chatyny. Staruszka od świtania grzebała koło grząd warzywa, co chwila podnosząc głowę i wyglądając w uliczkę, na której dnia tego panował ruch ożywiony. Wszyscy szli w jedną stronę, z siekierami lub drągami w ręku, mijając, pozdrawiali ją uprzejmie.
Chodziło jej pytanie po głowie: Czego też oni tam idą wszyscy, tak rano, sami gospodarze? Nareszcie zatrzymała swego krewniaka, Feliksa, który, kopcąc fajkę, dążył za innymi.
— Do czego to idziecie taką gromadą, kumie?
— A to do rozbiórki starej szkoły — odparł, zatrzymując się dla gawędy.
— Aha, to i mój chłopiec pewnie z wami?
— Widziałem go na rynku z parobkami rybaka, wnet nadejdą. A ot i młynarze idą. Kupili stary materjał. Ostańcie zdrowi, kumo.
— Szczęśliwej drogi, kumie!
Po chwili znów ktoś przystanął w uliczce.
— Dzień dobry, matulu! Pomagaj Boże!
Staruszka spojrzała uradowana.
— Dziękuję za dobre słowo, chłopcze. Do szkoły idziesz?
— Do szkoły.
Oparł się płot, zdjął przed nią czapkę i zajrzał do ogródka.
— Jak tu u was ładnie, matulu — dodał z uśmiechem.